Miękkie mgły na ziemie opadły,
Srebrne łzy rosy na polanie.
Za czarnymi, kocimi grzbietami,
Poranek nieśmiało się skrada.
Z kubkiem kawy w ręku czekam,
Wpatrzona w nitki szlaków.
Może któryś z nich ciebie przyniesie,
Jeśli drogi pomylisz przypadkiem.
Nie wiem ile poranków minęło,
Drzewa zdradzają udrękę czekania.
Złote liście straciły nadzieje,
Zwinięte w kłębek powoli zdychają.
Ty co podobno zasiadasz na górze,
I życie nasze jak puzzle układasz.
Jeśli nadziei przynieść nie potrafisz,
Pozwól mi chociaż zrozumieć.
sobota, 2 listopada 2013
środa, 16 października 2013
Wroclove
Kocham Wroclaw.Nieustannie. Za to ze mieszkaja tam normalni ludzie, za to ze zawsze zachwyca mnie czyms nowym, za to ze co roku wita mnie zlota jesienia.Odkrylam kolejne piekne miejsce, ktore od dzis bedzie moim ulubionym. Ogrod Japonski absolutnie mnie oczarowal. Chyba niedziela nie jest najlepszym dniem na wycieczke w to miejsce, bylo sporo ludzi, ale mimo to mozna tam zlapac oddech. Ksiazka, ipod i wygrzewanie pyszczka na pomoscie.Po prostu mniam! Bede tam wracac. Przy okazji krotkiego wypadu odkrylam tez inne miejsce. Kino Nowe Horyzonty, polecam szczerze wszystkim. Polaczenie kina studyjnego z multiplexem. Przestronne, nowoczesne sale. z mega wygodnymi fotelami, niebanalne wnetrza i ambitny repertuar.W kinie dodatkowo kafejka serwujaca dobre, zdrowe przekaski. Nie ma zestawow popcorn i cola. Kino jest niedaleko Placu Solnego, wiec dojscie zajmuje 5 minut. Koniecznie odwiedzcie to miejsce.
A tu kilka obrazkow z jesiennego ogrodu.
A tu kilka obrazkow z jesiennego ogrodu.
poniedziałek, 14 października 2013
Magda, Milosc i rak
“Często myślę:
Dobrze że mnie to spotkało. Rak wiele mi odebrał, ale też dał mi siłę, zgubiłam
większość lęków. Uporządkowałam siebie, swoje emocje, niezałatwione sprawy z
przeszłości, uporałam się ze śmiercią rodziców. Gdyby nie rak, nie
przezywałabym życia tak w pełni. Bo jesteśmy tu tylko przez chwile. Wszyscy
jesteśmy przechodniami.”
Magda Prokopowicz
miała 27 lat gdy wykryła w piersi mały guzek. Badania potwierdziły, rak
obustronny piersi, najwyższej złośliwości. To był wyrok. Niewiele lekarzy
chciało się podjąć leczenia, dawali jej minimum szans. Magdy rodzice zmarli na
raka, z ich śmiercią jeszcze nie zdążyła się pogodzić, a tymczasem przyszło jej
się zmierzyć z własną. Lekarze zalecili obustronna mastektomię, co nie dawało
absolutnie żadnych szans na wyzdrowienie, jedynie na uzyskanie kilku
dodatkowych miesięcy życia. Magda podjęła walkę z rakiem i wygrała życie.
Odeszła dopiero osiem lat później.
Pierwszy raz
zobaczyłam Magdę podczas kampanii fundacji Rack ‘n Roll, którą założyła. Kampanię oparto na haśle: “Zbieramy na cycki, nowe
fryzury i dragi”. To był
zdecydowany przełom, bo do tej pory rak był tematem tabu, kojarzył się nam
głownie ze starszymi ludźmi, pogodzonymi z choroba i zbliżającym się końcem
życia. O raku mówiło się tylko poważnie i ze smutkiem, a jedyną rzeczą, jakiej
potrzebowali chorzy, to leki lub wsparcie finansowe dalszego leczenia.
Dziewczyny pokazały, że rak to nie wyrok,
ze trzeba próbować z nim walczyć, że trzeba cieszyć się każdym dniem. Pokazały,
że rak dotyka również młode, pełne życia i energii osoby, które - tak jak inni
ludzie - nadal mają marzenia, plany na przyszłość. Ich potrzeby nie ograniczają
się jedynie do zakupu leków - chcą nosić
piękne sukienki, podróżować, kochać i być kochanym, żyć pełnią życia. Nie
zastanawiają się czy to ze rak stal się częścią ich życia jest sprawiedliwe -
pokazują nam, że to nie ma znaczenia. Ważne, żeby wykorzystać jak najpełniej
czas, jaki im pozostał. Magda uczyła nas dostrzegać piękno drobnych,
otaczających nas rzeczy, cieszyć się słońcem, śniegiem, śpiewem ptaków,
uśmiechem dziecka. Codziennie przesyłała mnóstwo dobrej energii, powtarzała “łeb do słońca ” i “never
give up”! Zawsze mówiła, że sens życia tkwi w uważności.
Kilka dni temu
przeczytałam książkę Aliny Mrowińskiej “Magda, miłość i rak”. Ponieważ jakiś
czas temu śledziłam bloga , który Magda prowadziła od czasu diagnozy aż do śmierci, spodziewałam się, że książka
będzie niczym innym, jak zbiorem wpisów z bloga. Tak jak było to, miedzy
innymi, w przypadku tragicznie zmarłej Kingi Choszcz. Jednak książka zaskoczyła
mnie, po raz kolejny pokazując jak niezwykłą osobą była Magda. To nie jest
książka o śmierci, to książka o woli życia, walce z chorobą i własnymi słabościami,
o nadziei, marzeniach, wielkiej miłości i cudach, które jednak się zdarzają.
Książka jest napisana uczciwie i przejmująco szczerze. Autorka nie wystawia
pomnika Magdzie - ona tego nie potrzebuje.Pierwsza cześć to wywiad, który
Alicja przeprowadziła podczas kręcenia materiału do dokumentu o Magdzie.
Czytając to nie ma wątpliwości, że tak
naprawdę jest to rozmowa dwóch przyjaciółek. Zaufanie i szczerość bije z tej
rozmowy. Nie ma patosu, taniej sensacji, są uczucia, ludzkie słabości. Magda,
kiedy już czuła, że jest z nią źle,
napisała do Alicji: “Niech ta książka nie będzie jedną z wielu. Ona ma
dać ludziom silę i nadzieję - nie tylko chorym na raka, ale wszystkim, którzy
zmagają się z problemami, którym ciężko jest żyć.” Magda do końca myślała o innych. Pozostawiła
po sobie niesamowitą
dobroć, nadzieję i siłę.
Magda dzieliła
się na blogu wszystkim - radością, smutkiem, strachem.Nie bała się pokazać prawdziwego
oblicza choroby. Utrata włosów była dla niej ciężkim doświadczeniem , w jej
mniemaniu częściowa utrata kobiecości. Zwalczyła w sobie tę myśl, również
dzięki wsparciu wspaniałego męża. Często pokazywała się bez peruki,
udowodniła, że brak włosów nie czyni jej mniej atrakcyjną, mniej kobiecą. Magda była
dowodem na to, że cuda się zdarzają, choć ja bardziej wierzę, że to za sprawą
karmy, że dobro jakie wysyłamy w świat wraca
do nas. Magda podczas swojej choroby spotkała miłość swojego życia i wbrew
wszystkiemu - została matką. Leon urodził się zdrowy, dając jej jeszcze większa
siłę do walki. Jako matka nie potrafię wyobrazić sobie tego co czuła, gdy
uczyła swoje dziecko świata na zapas, mając świadomość, że nie będzie z nim na
zawsze. Nie wyobrażam sobie jak można
przygotować własne dziecko na swoje
odejście. Jak wiele siły i miłości trzeba w to włożyć.
Magda każdego dnia swoją postawą dawała siłę setkom chorych, którzy
śledzili jej bloga. Zawsze powtarzała: “Mam absolutnie wszystko, jestem
szczęśliwa”. Walczyła do końca i - choć odeszła -
wygrała życie.
Największym
zaskoczeniem w książce była cześć poświęcona
na wywiad z Bartkiem Prokopowiczem, mężem i największa miłością Magdy.
Wywiad jest tak boleśnie szczery, że część czytelników może poczuć się
dotkniętymi czytając go. Pamiętam jak
jakiś czas po śmierci Magdy, pojawiła się informacja, że Bartek spotyka się z
kimś. Oburzenie ludzi było ogromne. Bardzo łatwo jest oceniać ludzi, nie znając
nawet fragmentu ich historii. Bartek był największą miłością Magdy, kochała go
i ufała mu bezgranicznie. Bartek pozostał przy Magdzie do samego końca, choć
ich ostatnie wspólne
lata nie były sielanka. Oddalili się od siebie. Przeszli bardzo ciężką
próbę. Walka z rakiem nie była walką Magdy,
tylko ich obojga. Wiele kochających się par
potrafią poróżnić choćby kłopoty finansowe, wierzę więc ,że zmaganie się z taką
chorobą było dla nich obojga bardzo ciężkie. Mówi się że partner osoby
przewlekle chorej jest jak partner alkoholika - jest współuzależniony.
Przestaje myśleć o tym co jest dla niego dobre, wszystko skupia się na osobie
chorej. Takie podejście na dłuższą metę jest strasznie wyczerpujące. Na
pytanie, co czuł po śmierci Magdy, Bartek nie bał się odpowiedzieć szczerze:
“Najpierw odetchnąłem. Każdy, kto długo żył z osobą przewlekle chorą, jeśli
jest szczery i ma dostęp do emocji, powie, że najpierw czuje się ulgę. Bylem
potwornie zmęczony i wypalony”. Niewiele osób miałoby odwagę na takie słowa. W
książce Bartek wspomina rożne etapy związku. Cudowne początki ich miłości,
kiedy oboje wierzyli, że ich uczucie pokona chorobę. Narodziny Leona,
nieostającą walkę Magdy, czas w którym oddalili się od siebie. Magda wówczas
miała jeden cel, wygrać z chorobą, a Bartek nie potrafił jej zrozumieć, czul
się niepotrzebny. W wywiadzie nie wstydzi się mówić o swoich uczuciach, o
złości, zmęczeniu, samotności, strachu. Czytając to zrozumiałam dlaczego Magda
pokochała tego człowieka. Był z nią do końca, tylko jemu ufała naprawdę. Bartek
sprawił, że odeszła w spokoju, pogodzona, ponieważ wiedziała, że Bartek wychowa
Leona na dobrego człowieka i że nigdy nie pozwoli zapomnieć mu o mamie.
Książka jest wzruszająca, ale przede wszystkim niesie sile i
nadzieje. To książka, którą powinien przeczytać każdy kto zmaga się z chorobą -
swoją lub bliskich . Jest to również książka
dla ludzi zdrowych, żeby przypomnieć im, jak
kruche jest życie i jak bardzo powinniśmy cieszyć się każdą jego chwilą. W książce Magda
przywołuje cytat Ralpha Emersona:” Róże pod moim oknem nie maja żadnego związku
z tymi, które przekwitły, ani z tymi które zakwitną po nich. Są, jakie są. Żyją
dziś z bogiem. Dla nich czas nie istnieje. Róża po prostu jest doskonała w
każdej chwili swojego istnienia. Człowiek zaś wybiega w przyszłość albo
wspomina. Nie żyje teraźniejszością lecz z oczyma zwróconymi poza siebie
opłakuje przeszłość lub nie bacząc na bogactwa, które go otaczają, staje na
palcach by dojrzeć przyszłość. Nie może być szczęśliwy i silny, jeżeli nie żyje
w zgodzie z chwilą obecną”.
korekta A. Bitner
niedziela, 13 października 2013
Wyspy Aran
Dzisiaj ignoruje calkowicie pogode za oknem i przenosze sie na sloneczne costa de la Aran, czyli na wyspy Aran.To bez watpienia najpiekniejsze miejsce w calej irlandii o czym swiadcza coroczne tlumy odwiedzajace te wyspy. Mimo popularnosci,wyspy nie przypominaja promenady w Miedzyzdrojach , mozna znalezc mnostwo pieknych, bezludnych miejsc, gdzie slychac tylko szum oceanu. W sklad tego malego archipelagu wchodza trzy wysepki Inishmore, Inishmaan i Inisheer, polozone w zatoce Galway, z czego jedna, najmniejsza nalezy do Hrabstwa Clare. Wyspy zbudowane sa z wpieni, rozslinnosc jest tam niewielka, a prawie cala powierzchnie pokrywaja labirynty zbudowane z kmieni. Na wyspy mozna sie dostac droga wodna i powietrzna, wyspy maja swoje male linie lotnicze Air Aran, skladajace sie z kilku malych avionetek. Po wyspach mozna sie poruszac pieszo lub wypozyczyc rower. Tylko mieszkancy wyspy moga poruszac sie po nich samochodami, a to i tak od niedawna. W czasie zimy wyspy sa prawie bezludne, turysci raczej pojawiaja sie tu rzadko. Klimat zima jest tu bardzo surowy i pokonanie oceanu w czasie sztormu nie nalezy do przyjemnosci.
Wyspy Aran to jedno z niewielu miejsc w Irlandii gdzie jezyk Irlandzki pozostal zywy, mieszkancy posluguja sie nim na codzien, pielegnujac irlandzka tradycje, takie miejsca nazywane sa Gaeltacht.
Wyspy zachwycaja krajobrazem, skalistymi brzegami, turkusowa woda i pieknymi piaszczystymi plazami. Przy dobrej pogodzie jest to zdecydowanie jedno z piekniejszych miejsc w Irlandii.
Wyspy Aran to jedno z niewielu miejsc w Irlandii gdzie jezyk Irlandzki pozostal zywy, mieszkancy posluguja sie nim na codzien, pielegnujac irlandzka tradycje, takie miejsca nazywane sa Gaeltacht.
Wyspy zachwycaja krajobrazem, skalistymi brzegami, turkusowa woda i pieknymi piaszczystymi plazami. Przy dobrej pogodzie jest to zdecydowanie jedno z piekniejszych miejsc w Irlandii.
środa, 9 października 2013
Zupa krem z grzankami
Skladniki:
1 duza piers z kurczaka
3-4 czerwone papryki
3 zabki czosnku
1 cebula
2 lyzki bulionu w proszku
1 czerstwa bulka
Oliwa z oliwek
Sol, pieprz, papryka w proszku
Kilka galazek swiezej kolendry
Wykonanie:
Piers wkladamy do garnka, dodajemy jedna obrana cebule, bulion w proszku I odrobine soli, zalewamy niewielka iloscia wody I gotujemy do miekkosci. Papryke myjemy, usuwamy gniazda nasienne I kroimy na czastki. Ukladamy na duzej blasze z odrobina oliwy I wkladamy do rozgrzanego piekarnika z opcja grila. Po okolo 15 minutach obracamy papryke, dokladamy czosnek I kontynujemy grilowanie.
Gdy papryka jest miekka I lekko przypieczona, wkladamy ja razem z czosnkiem do garnka z kurczakiem, calosc blendujemy na gladki krem. Doprawiamy sola, pieprzem I papryka w proszku.
Bulke kroimy w drobna kostke i smazymy na minimaalnej ilosci oliwy, az powstana grzanki. Calosc posypujemy papryka i drobno posiekana kolendra. Chyba ze ktos nie lubi moze byc pietruszka, ale nie wiem jak mozna nie lubic kolendry, on nawet w dotyku jest tak mila ze moglabym sie w niej tarzac nago.
Grzanki wkladamy do zupy tuz przed podaniem bo inaczej sie rozmemlaja.
Bulke kroimy w drobna kostke i smazymy na minimaalnej ilosci oliwy, az powstana grzanki. Calosc posypujemy papryka i drobno posiekana kolendra. Chyba ze ktos nie lubi moze byc pietruszka, ale nie wiem jak mozna nie lubic kolendry, on nawet w dotyku jest tak mila ze moglabym sie w niej tarzac nago.
Grzanki wkladamy do zupy tuz przed podaniem bo inaczej sie rozmemlaja.
poniedziałek, 30 września 2013
***
Sen znowu nie przychodzi,
choc butelka juz pusta.
W glowie listow miliony,
nigdy ich nie wysle.
Na prozno sie modlic,
Panie gluchys na prosby.
Zegar rownie bezduszny,
wzdycha-czwarta nad ranem.
A ty gdzies za oceanem,
nad kawa dzien kolejny przeklinasz.
Przez chwile myslisz, moze trzeba inaczej?
Karte codziennosci odbijasz.
I tak od lat, ja tu, ty gdzies.
Obcy, zagubieni, zaciskamy zeby.
I odwagi brak ciagle by skrzydla posklejac,
poszybowac ponad tym co wypowiedziane.
choc butelka juz pusta.
W glowie listow miliony,
nigdy ich nie wysle.
Na prozno sie modlic,
Panie gluchys na prosby.
Zegar rownie bezduszny,
wzdycha-czwarta nad ranem.
A ty gdzies za oceanem,
nad kawa dzien kolejny przeklinasz.
Przez chwile myslisz, moze trzeba inaczej?
Karte codziennosci odbijasz.
I tak od lat, ja tu, ty gdzies.
Obcy, zagubieni, zaciskamy zeby.
I odwagi brak ciagle by skrzydla posklejac,
poszybowac ponad tym co wypowiedziane.
poniedziałek, 23 września 2013
Sernik kokosowy
No tak, w Irlandii wraz z pierwszym dniem jesieni pojawilo sie lato. Coz lepiej pozno niz wcale. Jest naprawde cieplo, ale to takie mle oszustwo, bo dni krotkie i drzewa juz zupelnie nagie. Taka jesien jest przyjemna i doladowuje odrobine akumulatory, zanim przyjda dni szare, zimne i ogolnie paskudne. Ten miesiac byl naprawde dziwny, to co sie dzialo na codzien bylo jakies niewyrazne, jakbym chodzila w snie. To miesiac czekania, czekania na odpowiedzi. Jaakby ktos na gorze chcial sobie ze mnie zadrwic i nauczyc mnie cierpliwosci. Chyba nie moge sie doczekac pazdziernika i oby uplynal bez znakow zapytania.
Dzis ciacho moje ulubione, nie zdazylo sie zeby ktos sie po nim nie rozplynal. Jest po prostu mega.
Skladniki:
Spod:
10 ciastek Digestives lub jakichkolwiek herbatnikow
Pol szklanki wiorkow kokosowych
2 lyzeczki cukru
100 gr roztopionego masla
Masa:
600 gr serka typu Philadelphia
Pol puszki gestego mleka kokosowego
Pol szklanki cukru
3 duze jajka
Szklanka wiorkow kokosowych
Wykonanie:
Ciastka rozgniatamy na drobniutkie okruszki, mozna to zrobic recznie lub w blenderze. Dodajemy wiorki i mieszamy dokladnie. Nastepnie wlewamy roztopione maslo i mieszamy az wszystko sie dobrze polaczy.
Masa wykladamy spod tortownicy i ugniatamy solidnie uzywajac plaskiego dna szklanki.Pieczemy okolo 10-15 minut w temperaturze 160 stopni.
Do glebokiego naczynia wykladamy serek, wsypujemy cukier i mieszamy az powstanie jednolita masa.Nastepnie dodajemy jajka, pojedynczo czekajac az kazde sie dokladnie wymiesza. Do masy dodajemy mleko kokosowe i wiorki, calosc mieszamy.
Mase wylewamy na upieczony, lekko ostudzony spod, dol tortownicy zawijamy w folie aluminiowa na wypadek jesli tortownica przecieka, calosc umieszczamy w szerokiej brytwance i wypelniamy ja goraca woda, tak by siegala do polowy tortownicy.Wstawiamy do piekarnika i pieczemy okolo 30-35 minut w temperaturze 16-170 stopni.
Po uplywie wskazanego czasu wylaczamy piekarnik i uchylamy lekko drzwiczki, pozostawiamy ciasto na 15 minut zeby "odpoczelo".
Wierzch mozemy udekorowac roztopiona gorzka lub biala czekolada, w zaleznosci od preferencji i wiorkami kokosowymi.
Sernik mozemy podawac na cieplo lub pozostawic na noc w lodowce i podawac schlodzony.
niedziela, 22 września 2013
***
Pamietasz ten mur ktory wokol siebie zbudowalam?
Kochanie, on sie teraz wali.
Nawet nie walczy ze mna,
Nie slychac go.
Nigdy nie watpilam,
Ze uzaleznilam sie od twojego swiatla.
Wiem ze zmusilam cie to zlamania tylu zasad,
Moze kiedys uznasz ze bylo to potrzebne.
Nie wiem czy powinnam czekac.
Myslisz ze jesli bede blagac,
Ze jesli bede plakac,
Bedziesz potrafil zmienic kolor nieba.
sobota, 21 września 2013
Etykieta etykiety
Jakiś czas temu podczas babskiego zebrania przy kawie, nieumyślnie nazwalam partnera mojej przyjaciółki- jej kolegą. Koleżanka zwróciła mi uwagę, że to nie jest jej kolega, tylko jej partner. Ponieważ zarówno u mnie jak i u niej ,status związku zmienia sie częściej niż pory roku, nie byłam najwyraźniej na bieżąco. A poza tym jestem osoba która nie przywiązuje specjalnie wagi do nazewnictwa. Poprawka, nie interesowało mnie to dopóki mój dziadek nie nazwał mnie starą panną.Czy rzeczywiście etykiety mają znaczenie? I czy istnieje jakaś etykieta etykiety?
Zaczęłyśmy się nad tym trochę zastanawiać. Jeśli miałabym stworzyć moja własną klasyfikacje określeń relacji, to wyglądałoby to mniej więcej tak. Pomijam tak oczywiste określenia jak mąż, były mąż, kochanek. Przy czym kochanek nie jest tak oczywisty, bo może to być zarówno pan, z którym przyprawiamy rogi mężowi, lub po prostu ktoś z kim okazjonalnie spotykamy sie w celu zaspokojenia wzajemnych potrzeb seksualnych. Partnerem zaś jest dla mnie ktoś, z kim spotykamy się od dłuższego czasu, dzielimy z nim w pewnym stopniu życie, na którym możemy bezwzględnie polegać i ufać mu, partner może w przyszłości awansować na męża lub pozostać po prostu partnerem. Następny w hierarchii jest przyjaciel, czyli ktoś z kim nie sypiamy, ale zawsze możemy do niego wpaść i posmarkać mu w rękaw, kiedy życie przynosi rozczarowania. Z przyjacielem możemy porozmawiać o wszystkim, dzielić z nim pasje, pokazać sie bez makijażu i wypić hektolitry wódki. Idealnie jest kiedy przyjaciel jest odmiennej orientacji seksualnej. Nie ma zagrożenia ze skrycie sie w tobie kocha, po pijaku nie trzeba sie martwic, ze was poniesie, zawsze powie ci szczerze kiedy przytyjesz i doradzi dobór torebki do szpilek. Taki przyjaciel to marzenie każdej kobiety. Jest tez znajomy, do tej grupy zaliczam byłych facetów, partnerów koleżanek, mężczyzn którzy mnie średnio interesują, szefa którego nie lubię, ale musze tolerować i facetów którzy pozdrawiają mnie na ulicy, ale nie mam bladego pojęcia kim są, nie mnie jednak znają moje imię, wiec są poniekąd znajomymi. I moja ulubiona kategoria: kolega. Kim dla mnie jest kolega. Wiec jest to ktoś z kim spotykam sie od pewnego czasu i łączy nas jakaś bliżej nie określona jeszcze relacja. Gdzie jeszcze nie wiadomo w jakim kierunku pójdzie ta znajomość. Kolega jest również ktoś za kim szaleje platonicznie ale nie ma raczej szans nad odwzajemnienie uczucia. Oczywiście tylko w przypadku kiedy on w ogóle wie o naszym istnieniu. W związkach skomplikowanych, kiedy spotykamy sie z kimś od zawsze, ale z częstymi przerwami, mężczyzna nieustannie zmienia status z partnera na kolegę. No chyba ze wolimy nazywać go byłym partnerem. Moja koleżanka podsumowała to tak. No cóż, najwyraźniej jesteś bardzo koleżeńska. Ona uważa ze nazywanie mężczyzny którego się lubi i z którym sie sypia kolegą, jest nie na miejscu. Kiedy zapytałam wiec co proponuje w zamian, odpowiedziała bez wahania: sympatia. Przyznam ze prawie spadłam z krzesła, bo takie określenie nie przywodzi raczej na myśl pary osób w średnim wieku uprawiających namiętny seks na stole kuchennym, tylko raczej parę szkolniaków z 5 -tej klasy. Wedlug mnie są tylko dwa wyrażenia których nie używam i za którymi nie przepadam-facet i gach, reszta wydaje mi się całkiem w porządku. Ale postanowiłam sprawdzić co na ten temat myślą mężczyźni. Zadzwoniłam więc do mojego kolegi z tym właśnie pytaniem. Pomijając jego zdziwienie, (pewnie się zastanawiał skąd kobiety mają czas w ogóle debatować na takie tematy), stwierdził że on osobiście nie przywiązuje wagi do nazewnictwa w relacjach, nie mniej jednak na pewno nazwałby mnie przyjaciółką, a na pewno nie nazwał facetką. Rozbawiło mnie to do łez, jak i utwierdziło w przekonaniu, że mam typowo męski punkt widzenia. Nic nowego.
Tak więc czy nazwy maja tak naprawdę znaczenie? Czy nie najważniejsze jest to co łączy dwoje ludzi, czy potrzebujemy to nazywać? Czy to że pare ludzi nazwiemy małżeństwem, związkiem partnerskim czy konkubinatem ma jakieś znaczenie? Czy to ze że jesteśmy w związku partnerskim nie jest jednakowo ważne, jak bycie w małżeństwie. Czy mniej sie kochamy, mniej szanujemy? I przede wszystkim, jaka jest etykieta etykiety? Czy istnieją jakieś zasady savoir- vivre nazywania? Może naprawdę jest tak, ze potrzebujemy być odpowiednio określeni, klasyfikowani. Wyobrażam sobie że żona nazwana kochanką miałaby prawo sie wkurzyć, ale w przypadku kiedy relacja miedzy dwojgiem ludzi nie jest tak oczywista, to czy ma znaczenie, że nazwiemy kogoś sympatia, partnerem czy kolegą, ma jakiś wpływ na to co do drugiej osoby czujemy.
Jeżeli chodzi o określenia w związkach, jestem wyjątkowo wyluzowana i nie przywiązuje do tego dużej wagi, zdecydowanie skupiam sie nad tym co jest a nie jak to sie nazywa. Ale kiedy w wieku 32 lat, szczęśliwie i dumnie nazywając siebię singielką, dowiedziałam sie od dziadka, że jestem starą panną, uśmiech odkleił mi sie od twarzy i grzmotnął z hukiem na ziemie. Czy tak w ogóle wolno kogoś nazywać, przecież to jest straszne? Z drugiej strony kogoś w wieku 60-ciu lat, stale cieszącego się wolnością trochę dziwnie jest nazywać singielką.Tak wiec nazywanie ma chyba jednak znaczenie. Wiec pytam, w którym momencie przestajemy być singielkami a zaczynamy być starymi pannami. Bo jeśli zbliżam sie do tej granicy to poważnie zacznę szukać męża.
Zaczęłyśmy się nad tym trochę zastanawiać. Jeśli miałabym stworzyć moja własną klasyfikacje określeń relacji, to wyglądałoby to mniej więcej tak. Pomijam tak oczywiste określenia jak mąż, były mąż, kochanek. Przy czym kochanek nie jest tak oczywisty, bo może to być zarówno pan, z którym przyprawiamy rogi mężowi, lub po prostu ktoś z kim okazjonalnie spotykamy sie w celu zaspokojenia wzajemnych potrzeb seksualnych. Partnerem zaś jest dla mnie ktoś, z kim spotykamy się od dłuższego czasu, dzielimy z nim w pewnym stopniu życie, na którym możemy bezwzględnie polegać i ufać mu, partner może w przyszłości awansować na męża lub pozostać po prostu partnerem. Następny w hierarchii jest przyjaciel, czyli ktoś z kim nie sypiamy, ale zawsze możemy do niego wpaść i posmarkać mu w rękaw, kiedy życie przynosi rozczarowania. Z przyjacielem możemy porozmawiać o wszystkim, dzielić z nim pasje, pokazać sie bez makijażu i wypić hektolitry wódki. Idealnie jest kiedy przyjaciel jest odmiennej orientacji seksualnej. Nie ma zagrożenia ze skrycie sie w tobie kocha, po pijaku nie trzeba sie martwic, ze was poniesie, zawsze powie ci szczerze kiedy przytyjesz i doradzi dobór torebki do szpilek. Taki przyjaciel to marzenie każdej kobiety. Jest tez znajomy, do tej grupy zaliczam byłych facetów, partnerów koleżanek, mężczyzn którzy mnie średnio interesują, szefa którego nie lubię, ale musze tolerować i facetów którzy pozdrawiają mnie na ulicy, ale nie mam bladego pojęcia kim są, nie mnie jednak znają moje imię, wiec są poniekąd znajomymi. I moja ulubiona kategoria: kolega. Kim dla mnie jest kolega. Wiec jest to ktoś z kim spotykam sie od pewnego czasu i łączy nas jakaś bliżej nie określona jeszcze relacja. Gdzie jeszcze nie wiadomo w jakim kierunku pójdzie ta znajomość. Kolega jest również ktoś za kim szaleje platonicznie ale nie ma raczej szans nad odwzajemnienie uczucia. Oczywiście tylko w przypadku kiedy on w ogóle wie o naszym istnieniu. W związkach skomplikowanych, kiedy spotykamy sie z kimś od zawsze, ale z częstymi przerwami, mężczyzna nieustannie zmienia status z partnera na kolegę. No chyba ze wolimy nazywać go byłym partnerem. Moja koleżanka podsumowała to tak. No cóż, najwyraźniej jesteś bardzo koleżeńska. Ona uważa ze nazywanie mężczyzny którego się lubi i z którym sie sypia kolegą, jest nie na miejscu. Kiedy zapytałam wiec co proponuje w zamian, odpowiedziała bez wahania: sympatia. Przyznam ze prawie spadłam z krzesła, bo takie określenie nie przywodzi raczej na myśl pary osób w średnim wieku uprawiających namiętny seks na stole kuchennym, tylko raczej parę szkolniaków z 5 -tej klasy. Wedlug mnie są tylko dwa wyrażenia których nie używam i za którymi nie przepadam-facet i gach, reszta wydaje mi się całkiem w porządku. Ale postanowiłam sprawdzić co na ten temat myślą mężczyźni. Zadzwoniłam więc do mojego kolegi z tym właśnie pytaniem. Pomijając jego zdziwienie, (pewnie się zastanawiał skąd kobiety mają czas w ogóle debatować na takie tematy), stwierdził że on osobiście nie przywiązuje wagi do nazewnictwa w relacjach, nie mniej jednak na pewno nazwałby mnie przyjaciółką, a na pewno nie nazwał facetką. Rozbawiło mnie to do łez, jak i utwierdziło w przekonaniu, że mam typowo męski punkt widzenia. Nic nowego.
Tak więc czy nazwy maja tak naprawdę znaczenie? Czy nie najważniejsze jest to co łączy dwoje ludzi, czy potrzebujemy to nazywać? Czy to że pare ludzi nazwiemy małżeństwem, związkiem partnerskim czy konkubinatem ma jakieś znaczenie? Czy to ze że jesteśmy w związku partnerskim nie jest jednakowo ważne, jak bycie w małżeństwie. Czy mniej sie kochamy, mniej szanujemy? I przede wszystkim, jaka jest etykieta etykiety? Czy istnieją jakieś zasady savoir- vivre nazywania? Może naprawdę jest tak, ze potrzebujemy być odpowiednio określeni, klasyfikowani. Wyobrażam sobie że żona nazwana kochanką miałaby prawo sie wkurzyć, ale w przypadku kiedy relacja miedzy dwojgiem ludzi nie jest tak oczywista, to czy ma znaczenie, że nazwiemy kogoś sympatia, partnerem czy kolegą, ma jakiś wpływ na to co do drugiej osoby czujemy.
Jeżeli chodzi o określenia w związkach, jestem wyjątkowo wyluzowana i nie przywiązuje do tego dużej wagi, zdecydowanie skupiam sie nad tym co jest a nie jak to sie nazywa. Ale kiedy w wieku 32 lat, szczęśliwie i dumnie nazywając siebię singielką, dowiedziałam sie od dziadka, że jestem starą panną, uśmiech odkleił mi sie od twarzy i grzmotnął z hukiem na ziemie. Czy tak w ogóle wolno kogoś nazywać, przecież to jest straszne? Z drugiej strony kogoś w wieku 60-ciu lat, stale cieszącego się wolnością trochę dziwnie jest nazywać singielką.Tak wiec nazywanie ma chyba jednak znaczenie. Wiec pytam, w którym momencie przestajemy być singielkami a zaczynamy być starymi pannami. Bo jeśli zbliżam sie do tej granicy to poważnie zacznę szukać męża.
piątek, 20 września 2013
Let's talk about sex
Kilka dni temu zupełnie przypadkowo wdałam się w interesującą dyskusję na temat seksu z moim znajomym. Zaczęło sie od tego, że ów kolega stwierdził, iż wszystkie problemy w relacjach męsko-damskich biorą sie z tego, że kobiety nie lubią seksu. Byłam tak zaskoczona tym co powiedział, że w pierwszej kolejności oberwało mu się za to, że ukazuje kobietę jako jedyną stronę konfliktu, winną całemu nieszczęściu. No bo jak to, przecież to kompletna bzdura. Kobiety lubią seks, ja lubię seks! Dalsza rozmowa była walką na argumenty, gdzie od początku było wiadomo, że nikt nie wygra i nikt nie zdoła przekonać drugiej strony. Późnym wieczorem tego dnia zaczęłam się nad tym problemem zastanawiać. Dlaczego mężczyźni tak nas odbierają? Czy faktycznie nie lubimy seksu? Czy to, że nie myślimy o seksie tak często jak mężczyźni znaczy, że mniej go potrzebujemy, słabiej doceniamy? A może myślimy o nim jednakowo często, tylko nie potrafimy o tym mówić? No właśnie, czy kobiety potrafią rozmawiać o seksie? Czy potrafimy szczerze rozmawiać o naszych seksualnych potrzebach z partnerem, czy tylko z przyjaciółką po kilku likierkach zwłaszcza ? I przede wszystkim, czy o seksie w ogóle powinno sie rozmawiać? Czy nie jest przypadkiem tak, że jeśli między dwojgiem ludzi jest “chemia“, to powinno się to dziać naturalnie, intuicyjnie?
Zrobiłam wywiad wśród znajomych kobiet i prawie każda odpowiedziała identycznie. Kobiety lubią seks. Ba, kobiety uwielbiają seks! Ale niestety, większość mężczyzn nie ma zielonego pojęcia, czego pragną kobiety. Czyli jak zwykle wszystko sprowadza się do tego, że kobiety i mężczyźni są po prostu z dwóch innych planet. Kobiece pożądanie rodzi się w głowie, a męskie w penisie. Ale kto w tej sytuacji jest winny? Zacznijmy może od tego, że kiedyś kobietom nie wypadało nawet myśleć o seksie a co dopiero o nim mówić. I myślę, że część z nas dalej tak uważa, bo tak po prostu zostałyśmy wychowane. I absolutnie nie ma w tym nic złego, pod warunkiem, że jesteśmy zadowolone z tego, co dostajemy lub nie dostajemy od naszych partnerów. Ale co z resztą kobiet, które ciągle narzekają, że ich życie seksualne jest dalekie od tego, jakie chciałyby mieć. Czy zamiast narzekać, nie lepiej jest po prostu powiedzieć? Facet ma prawo nie wiedzieć, bo po pierwsze: nie ma zdolności czytania w myślach, po drugie: każda kobieta ma inne potrzeby, a po trzecie: my naprawdę jesteśmy mistrzyniami wysyłania sprzecznych sygnałów i mężczyźni nie zawsze potrafią je właściwie odczytać. Oczywiście pomijam mężczyzn, którzy idą do łóżka jedynie po to, żeby sprawić przyjemność sobie, bo tacy już są kompletnie niereformowalni i nawet jeśli napiszesz mu markerem na ścianie, czego oczekujesz, on i tak nie zrozumie. Ale większość mężczyzn zdaje sobie sprawę z tego, ze jeśli partnerka czuje się usatysfakcjonowana, to będzie miała ochotę się zrewanżować. Jakkolwiek jednak partner by się nie starał, czasem po prostu nie trafia. Więc, czy nie łatwiej jest po prostu powiedzieć ? Nawet jeśli jest to dla nas krępujące, to może jednak lepiej jest chlapnąć sobie setę na odwagę tuż przed randką, niż przez następne lata udawać orgazm. Przecież jesteśmy w tym doskonałe, tylko… po co? Partner jest w siódmym niebie, spełniony podwójnie, bo wydaje mu się, że właśnie wysłał nas na orbitę rozkoszy , a my leżymy i myślimy sobie o hydrauliku bez głowy (tak, tak bez głowy, taki piękny i opalony, szalenie męski-pamiętacie fantazje Kaśki z serialu “Kasia i Tomek“?) i o tym, co by z nami fantastycznego zrobił. Prawda?
Kiedyś, podczas którejś z kolei babskiej imprezy, mocno polewanej, bawiłyśmy sie w kalambury. Musiałyśmy przedstawić za pomocą gestów swoje seksualne , najskrytsze fantazje. I o rety gdyby jakiś mężczyzna mógł to zobaczyć, pewnie by się totalnie poddał. Każda z kobiet przedstawiła inny, skrajnie różny obraz. Od seksu pod palmą na gorącym piasku, z wydepilowanym, pokrytym olejkiem mięśniakiem (wersja romantico), po nieogolonego, spoconego oprycha z tatuażami , bez jedynki na przedzie, ciągnącego za włosy i chlastającego po pupie (wersja perwerso). I bądź tu człowieku mądry. Mężczyźni myślą, że kobiety w łóżku oczekują jedynie czułości. Owszem, ale lubimy też odrobinę pikanterii, szaleństwa, żeby nas ktoś wytarmosił. Naturalnie nie mówię o wspólnym pierwszym razie, gdzie zazwyczaj jest ogólna porażka. Ale z czasem, kiedy poznajmy się coraz lepiej, potrafimy mówić o wszystkim, dlaczego ignorujemy coś, co umówmy się, jest bardzo istotną częścią każdego związku. Seks to nie praca, nie może być przymusowa, ma sprawiać przyjemność. Dlatego warto o tym mówić. Na początku każdego związku jest dobrze, motyle w brzuchu robią swoje, w łóżku mamy fajerwerki. Ale z czasem trzeba trochę dorzucić do pieca, dodać odrobinę pieprzu, żeby utrzymać temperaturę w sypialni. Oczywiście każda kobieta potrzebuje czegoś innego, ale myślę że wszystkie zgodzimy się z jedną rzeczą. Panowie kobiety nie lubią “Rabbit sex” , chcecie się masturbować, proszę bardzo, tylko błagam nie traktujcie kobiet jako substytutu własnej ręki. To nie jest fajne i to że kobieta w takim momencie krzyczy, bynajmniej nie oznacza, że właśnie przeżywa największą rozkosz, to raczej wołanie o pomoc.
Jakiś czas temu przeczytałam całą trylogię o Panu Grey’u. Tak całą, ale chyba tylko dlatego że lubię czytać i lubię książki które mają minimum 500 stron. Pomijam, że książka jest przereklamowana, stylistycznie straszna, w pewnym momencie nawet nudna. I nie historia bohaterów jest nudna, ale opis scen łóżkowych. Na początku jest nawet ciekawie, ale ile opisów scen łóżkowych można przeczytać, zwłaszcza że niewiele się od siebie różnią. Książka ta to nic innego jak tani romans z dobrym PR-em. Ale nie w tym rzecz. Książka odniosła sukces. Dlaczego? Bo miliony kobiet na świecie woli czytać z wypiekami na twarzy o ludziach, którzy mają bogate życie seksualne, niż sprawić, że ich własne będzie równie dobre. Myślę, że autorka książki doskonale wiedziała co robi, książka nie jest ostra, jak ją reklamowano, ale dla większości kobiet i takie doświadczenia są nieosiągalne. Z drugiej strony, choć miałam niedosyt nie jestem pewna czy chciałabym czytać ostrzejsza wersję bo to po prostu nie moje klimaty. Nie mniej jednak, nigdy nie krytykuje czegoś dopóki tego nie sprawdzę, a szczerze przyznam, niektóre fragmenty były nawet inspirujące. Przeczytałam niedawno, że po publikacji trylogii E. L. James, liczba kobiet odwiedzających Sex Shop wzrosła. Zadzwoniłam do jednego ze sprzedawców sklepu z “gadżetami”, żeby zapytać, co najchętniej kupują współczesne kobiety. Okazuje się, że wszystko, co ma sprawić mężczyźnie radość i uczynić je najlepszymi na świecie kochankami. Świetnie, to dobry krok. Ale może by tak zacząć od siebie, od tego, co nam sprawia przyjemność? Ja po przeczytaniu książki zapragnęłam ponad wszystko kulek Gejszy. Z powodów zdrowotnych naturalnie. Dobrze więc że takie książki powstają, może spowodują że niektóre kobiety bardziej się otworzą ,będą potrafiły mówić o swoich pragnieniach, co sprawi że ich życie seksualne będzie dużo lepsze.
Panom zaś polecam zgłębianie wiedzy na temat kobiecych potrzeb z lektur innych niż CKM.
Zrobiłam wywiad wśród znajomych kobiet i prawie każda odpowiedziała identycznie. Kobiety lubią seks. Ba, kobiety uwielbiają seks! Ale niestety, większość mężczyzn nie ma zielonego pojęcia, czego pragną kobiety. Czyli jak zwykle wszystko sprowadza się do tego, że kobiety i mężczyźni są po prostu z dwóch innych planet. Kobiece pożądanie rodzi się w głowie, a męskie w penisie. Ale kto w tej sytuacji jest winny? Zacznijmy może od tego, że kiedyś kobietom nie wypadało nawet myśleć o seksie a co dopiero o nim mówić. I myślę, że część z nas dalej tak uważa, bo tak po prostu zostałyśmy wychowane. I absolutnie nie ma w tym nic złego, pod warunkiem, że jesteśmy zadowolone z tego, co dostajemy lub nie dostajemy od naszych partnerów. Ale co z resztą kobiet, które ciągle narzekają, że ich życie seksualne jest dalekie od tego, jakie chciałyby mieć. Czy zamiast narzekać, nie lepiej jest po prostu powiedzieć? Facet ma prawo nie wiedzieć, bo po pierwsze: nie ma zdolności czytania w myślach, po drugie: każda kobieta ma inne potrzeby, a po trzecie: my naprawdę jesteśmy mistrzyniami wysyłania sprzecznych sygnałów i mężczyźni nie zawsze potrafią je właściwie odczytać. Oczywiście pomijam mężczyzn, którzy idą do łóżka jedynie po to, żeby sprawić przyjemność sobie, bo tacy już są kompletnie niereformowalni i nawet jeśli napiszesz mu markerem na ścianie, czego oczekujesz, on i tak nie zrozumie. Ale większość mężczyzn zdaje sobie sprawę z tego, ze jeśli partnerka czuje się usatysfakcjonowana, to będzie miała ochotę się zrewanżować. Jakkolwiek jednak partner by się nie starał, czasem po prostu nie trafia. Więc, czy nie łatwiej jest po prostu powiedzieć ? Nawet jeśli jest to dla nas krępujące, to może jednak lepiej jest chlapnąć sobie setę na odwagę tuż przed randką, niż przez następne lata udawać orgazm. Przecież jesteśmy w tym doskonałe, tylko… po co? Partner jest w siódmym niebie, spełniony podwójnie, bo wydaje mu się, że właśnie wysłał nas na orbitę rozkoszy , a my leżymy i myślimy sobie o hydrauliku bez głowy (tak, tak bez głowy, taki piękny i opalony, szalenie męski-pamiętacie fantazje Kaśki z serialu “Kasia i Tomek“?) i o tym, co by z nami fantastycznego zrobił. Prawda?
Kiedyś, podczas którejś z kolei babskiej imprezy, mocno polewanej, bawiłyśmy sie w kalambury. Musiałyśmy przedstawić za pomocą gestów swoje seksualne , najskrytsze fantazje. I o rety gdyby jakiś mężczyzna mógł to zobaczyć, pewnie by się totalnie poddał. Każda z kobiet przedstawiła inny, skrajnie różny obraz. Od seksu pod palmą na gorącym piasku, z wydepilowanym, pokrytym olejkiem mięśniakiem (wersja romantico), po nieogolonego, spoconego oprycha z tatuażami , bez jedynki na przedzie, ciągnącego za włosy i chlastającego po pupie (wersja perwerso). I bądź tu człowieku mądry. Mężczyźni myślą, że kobiety w łóżku oczekują jedynie czułości. Owszem, ale lubimy też odrobinę pikanterii, szaleństwa, żeby nas ktoś wytarmosił. Naturalnie nie mówię o wspólnym pierwszym razie, gdzie zazwyczaj jest ogólna porażka. Ale z czasem, kiedy poznajmy się coraz lepiej, potrafimy mówić o wszystkim, dlaczego ignorujemy coś, co umówmy się, jest bardzo istotną częścią każdego związku. Seks to nie praca, nie może być przymusowa, ma sprawiać przyjemność. Dlatego warto o tym mówić. Na początku każdego związku jest dobrze, motyle w brzuchu robią swoje, w łóżku mamy fajerwerki. Ale z czasem trzeba trochę dorzucić do pieca, dodać odrobinę pieprzu, żeby utrzymać temperaturę w sypialni. Oczywiście każda kobieta potrzebuje czegoś innego, ale myślę że wszystkie zgodzimy się z jedną rzeczą. Panowie kobiety nie lubią “Rabbit sex” , chcecie się masturbować, proszę bardzo, tylko błagam nie traktujcie kobiet jako substytutu własnej ręki. To nie jest fajne i to że kobieta w takim momencie krzyczy, bynajmniej nie oznacza, że właśnie przeżywa największą rozkosz, to raczej wołanie o pomoc.
Jakiś czas temu przeczytałam całą trylogię o Panu Grey’u. Tak całą, ale chyba tylko dlatego że lubię czytać i lubię książki które mają minimum 500 stron. Pomijam, że książka jest przereklamowana, stylistycznie straszna, w pewnym momencie nawet nudna. I nie historia bohaterów jest nudna, ale opis scen łóżkowych. Na początku jest nawet ciekawie, ale ile opisów scen łóżkowych można przeczytać, zwłaszcza że niewiele się od siebie różnią. Książka ta to nic innego jak tani romans z dobrym PR-em. Ale nie w tym rzecz. Książka odniosła sukces. Dlaczego? Bo miliony kobiet na świecie woli czytać z wypiekami na twarzy o ludziach, którzy mają bogate życie seksualne, niż sprawić, że ich własne będzie równie dobre. Myślę, że autorka książki doskonale wiedziała co robi, książka nie jest ostra, jak ją reklamowano, ale dla większości kobiet i takie doświadczenia są nieosiągalne. Z drugiej strony, choć miałam niedosyt nie jestem pewna czy chciałabym czytać ostrzejsza wersję bo to po prostu nie moje klimaty. Nie mniej jednak, nigdy nie krytykuje czegoś dopóki tego nie sprawdzę, a szczerze przyznam, niektóre fragmenty były nawet inspirujące. Przeczytałam niedawno, że po publikacji trylogii E. L. James, liczba kobiet odwiedzających Sex Shop wzrosła. Zadzwoniłam do jednego ze sprzedawców sklepu z “gadżetami”, żeby zapytać, co najchętniej kupują współczesne kobiety. Okazuje się, że wszystko, co ma sprawić mężczyźnie radość i uczynić je najlepszymi na świecie kochankami. Świetnie, to dobry krok. Ale może by tak zacząć od siebie, od tego, co nam sprawia przyjemność? Ja po przeczytaniu książki zapragnęłam ponad wszystko kulek Gejszy. Z powodów zdrowotnych naturalnie. Dobrze więc że takie książki powstają, może spowodują że niektóre kobiety bardziej się otworzą ,będą potrafiły mówić o swoich pragnieniach, co sprawi że ich życie seksualne będzie dużo lepsze.
Panom zaś polecam zgłębianie wiedzy na temat kobiecych potrzeb z lektur innych niż CKM.
poniedziałek, 16 września 2013
***
A jesli ktos by ci powiedzial ze niedlugo umrzesz.
Czy to ze teraz sie pogubiles, mialoby znaczenie.
Czy szukalbys innej drogi, czy uciekal dalej ta sama.
Moze swiadomosc zblizajacego sie konca obudzilaby w tobie zycie.
Odwazylbys sie siegnac po szczecie.
Czy oddal te resztke siebie, zeby uszczesliwic innych.
Jak bys chcial zyc?
Czy chcialbys?
Dużo mówimy, mało rozmawiamy..
Ile razy zdarzyła wam się taka sytuacja: dzwonisz z pracy do swojego ukochanego, wyrywając go z 10-ciominutowego letargu podczas oglądania wiadomości sportowych. Nieświadoma swojego bezmyślnego działania, z prędkością karabinu maszynowego wydajesz polecenia: ”kotku, wyprowadź psa, kup schab na obiad, tylko wiesz, nie w markecie, tylko w tym małym sklepiku na rogu, acha i jeszcze zadzwoń do swojej mamy i potwierdź, że w niedzielę bedziemy na obiedzie, a! i nie zapomnij odebrać małej z basenu, będę za godzinę.”Chyba nie muszę nikomu opisywać, co zastajemy po powrocie...
Po setnej porażce składam broń i przestaję z tym walczyć, a zaczynam szukać odpowiedzi, czemu tak jest. Dlaczego mój mężczyzna, który zawodowo pracuje “głową” opracowując strategie marketingowe, tudzież inne skomplikowane procesy, których mój kobiecy mózg nie ogarnia, nie może zapamiętać kilku prostych poleceń, ktore wydaję.
Staram się być sprawiedliwa i szukam winy pośrodku. Może właśnie dlatego, że facet pracuje umysłowo tak intensywnie, nie jest w stanie przyswoić więcej informacji w momencie, gdy o 17tej odbija kartę w pracy. Jest też opcja, że przyswaja on tylko powazne jego mniemaniu informacje, a nie jakieś przyziemne sprawy schabowego. Najbardziej jednak prawdopodobną wersją według mnie jest ta, że my - żony , partnerki przyzwyczaiłyśmy swoich mężczyzn do tego, że z naszych ust wydobywa się już tylko mdła papka codzienności dotycząca złatwiania codziennych spraw. Mówimy dużo i szybko, tak generalnie mają kobiety, ale nic sensownego z tego nie wynika. Ale przecież nie zawsze tak było. Przecież zanim włożyłyśmy na palec obrączkę, potrafiłyśmy do 6 rano zawzięcie dyskutować, argumentować, miałyśmy zdanie na każdy temat, a nasi mężczyźni słuchali nas z uwielbieniem. Potrafiliśmy rozumieć się bez słów i milczeć ze zrozumieniem. Co więc się zmieniło? Dlaczego od jakiegoś czasu z naszych wnętrzności nie wydobywa się już nic atrakcyjnego? Przecież małżeństwo nie odbiera nam rozumu, nie następuje proces kasowania danych w naszym mózgu. Czy za tym stoi zmęczenie, rozleniwienie, rutyna? Może po prostu za mało się staramy, nie czujemy potrzeby bycia atrakcyjną intelektualnie dla naszego partnera. Czy przypadkiem nie jest tak, że po kilku latach wydaje nam się, że już nic nie musimy?.. Możemy chodzić w porozciąganych dresach, z tłustymi włosami i czytać tylko horoskopy w Pani Domu. A może nasz partner wydaje nam się mało atrakcyjnym rozmówcą?
Obserwuję czasem w restauracjach, barach, dwoje małżonków, po których widać od razu, że wychodzą gdzieś razem bardziej z obowiązku niż dla przyjemności. Siedzą obok siebie pogrążeni w milczeniu, obserwując innych ludzi. Zawsze gdy widzę takie obrazki, zastanawiam się, czy (nas) wszystkich to czeka? Kiedy się poznajemy, jest między nami zrozumienie, “chemia”, potrafimy rozmawiać ze sobą do świtu i nigdy nie mamy dość. Czemu więc po latach w związku, nie mamy żadnych wspólnych tematów? Spróbujmy sobie przypomnieć nas, zanim podpisaliśmy cyrograf. Przecież nie rozmawialiśmy wyłącznie na temat segregowania śmieci. Co nas interesowało, jakie mieliśmy pasje, z czego potrafiliśmy się wspólnie śmiać. Może warto wspólnie się nad tym zastanowić i odnaleźć nasz wspólny język na nowo. Partner powinien być najlepszym przyjacielem, słuchaczem i doradcą. Myślę, że warto nad tym popracować . Rozmowa jest jak seks, na początku gorąca, potem trzeba wiele wysiłku, żeby utrzymać temperaturę i być ciągle atrakcyjnym rozmówcą dla swojego partnera. Drogie Panie, mówmy więc mniej, ale z sensem. Ktoś pewnie zaraz sie oburzy, a dlaczego to tylko my mamy się starać? Oczywiście pracować nad tym musimy wspólnie, ale przecież jako jednostki lepiej rozwinięte emocjonalnie, powinnyśmy wskazać naszym panom właściwą drogę. Dzięki temu nie będziemy zmuszane do rozmowy o najnowszych markach samochodów.
Kiedyś w kawiarni podsłuchałam jedno zdanie z rozmowy dwóch gentlemenów: “ Jak ja bym chciał, żeby moja żona przemawiała ludzkim głosem tylko raz w roku na wigilię”. Rozbawiło mnie to do łez, przy czym Panowie, uwierzcie, że większość kobiet czasem marzy dokładnie o tym samym.
czwartek, 12 września 2013
Cecylia z Rzymu
Szkoda że cię tu nie ma. Do tej pory nie wiedziałam czym jest samotność. Wydawało mi się tylko. Czasem gdy nie potrafiłam czemuś sprostać, myślałam że było by łatwiej gdybym nie wybrała życia w pojedynkę. Wydawało mi się, że jestem samotna, bo nie było nikogo kto zapytałby, czemu od tygodni się nie uśmiecham. Wydawało mi się, że jestem samotna, kiedy stawiałam przed sobą jedną tylko lampkę wina i wtedy, kiedy w pustym pokoju na głos zaczęłam komentować, co przeczytałam. Wydawało mi się to smutne. Potem zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę lubię te momenty, kiedy mogę się zasmucić. Prowokuję je. Że choć w myślach wołam moją mamę, by przyszła i naprawiła wszystko, w rzeczywistości nie chcę, żeby była. Nie chcę nikogo, kto zburzy ten nastrój banalnym "będzie dobrze". Nauczyłam się, że to wszystko jest po to, by wylać z siebie coś, co nas uwiera i obudzić się rano z nową siłą, wykopaną z głębokiego środka siebie samej. Kiedyś ktoś powiedział mi, że jestem zbyt wrażliwa. Nauczyłam się więc konstruować w ciągu jednej nocy tak wysoki mur, że nikt nie jest w stanie podglądnąć moich słabości. Bo co z tego, że odstaję od reszty, że życie staram się dotykać, nie tylko obserwować. Jak jednak można widzieć to wszystko, jeśli nie jest się wrażliwym. Jak można wtedy dostrzec piękno, które nas otacza. Czuję samotność właśnie w gronie ludzi, którzy nie czują, nie widzą, nie słyszą tak jak ja. Czuję, że jestem tutaj zupełnie przez pomyłkę. Widziałam rzeczy tak piękne, że nie wierzyłam, że istnieją i nie chciałam, żeby ktoś inny na nie patrzył, jeżeli nie potrafi widzieć ich tak samo pięknymi. Czasem nawet wyobrażam sobie, że ktoś gdzieś teraz patrzy na to samo i czuje ten sam smutek, co ja. A potem nawet już nie chcę szukać i wierzyć, że ktoś taki istnieje. Bo tyle razy intuicja mnie zawiodła. To tak jak usiąść obok kogoś w pociągu, opowiedzieć mu o największych pragnieniach, a potem zorientować się, że ten ktoś mówi w innym języku. Ale wiesz, że i tak zostało wypowiedziane na głos. I zostaje wtedy tylko ten straszny ból w środku.
Pamiętam gdy pierwszy raz zobaczyłam Cecylię. Była piękna. Poczułam straszny smutek, że nikt inny tak na nią nie patrzy. Wtedy dowiedziałam się, czym jest samotność.
Pamiętam gdy pierwszy raz zobaczyłam Cecylię. Była piękna. Poczułam straszny smutek, że nikt inny tak na nią nie patrzy. Wtedy dowiedziałam się, czym jest samotność.
wtorek, 10 września 2013
11 minut
Posłuchaj... Była sobie kiedyś dziewczynka, która nie potrafiła odnaleźć niczego, co łączyłoby ją ze światem jaki ją otaczał. Uciekała więc w marzenia, które śniła codziennie, gdy mama gasiła światło. W snach nie musiała się bać, że ktoś dostrzeże jej inność. Postacie, które sobie wymarzyła potrafiły czytać w jej myślach i mówiły tym samym językiem. Kiedy zamykała oczy, przestawała słyszeć krzyki jakie rozsadzały jej głowę. Po ziemi, zamiast węży pełzały konwalie. Kiedy dorosła, coraz ciężej było jej wydostać się ze świata marzeń na zewnątrz i nie potrafiła już dostrzec nic, co byłoby warte powrotów. Mijając lustra, nie rozpoznawała swojego odbicia, bo w świecie realnym nigdy nie była naprawdę. Pewnego dnia wymarzyła sobie jego. I przyszedł. Miał oczy mądre i dobre. Uwierzyła mu. Z każdym słowem stawał się jej coraz bliższy, jakby urodził się z kawałka jej ciała. Sprawił, że przestała uciekać w marzenia i po raz pierwszy uwierzyła, że gdzieś należy. Nie potrafiła jednak powstrzymać strachu przed tym, że może go stracić. Zatruwała każdy dzień myślą, że kiedyś będzie na tyle słaba, że uwierzy ludziom, którzy mówią, że on nie istnieje, że wyśniła go sobie tylko. I poddała się. Nie chciała, by zobaczył obłęd w jej oczach. Słyszał jak ludzie drwią z niej i nazywają wariatką. Za wszelką cenę chciała powrócić do swojego snu. Snu bezpiecznego i pięknego. Pewnej nocy położyła sie do łóżka, przyłożyła poduszkę do twarzy i wstrzymała oddech na 11 minut. Te 11 minut wystarczyło, by zatrzasnąć bramę.
2008
Dla Bernadette
2008
Dla Bernadette
***
Tak wszystko było poukładane.I pasowało.
Każda część
twoja dotykała mojej.
Słowa nie znaczyły nic, tylko zapach pozwalał nam się
odnaleźć.
Dlaczego myślałam, że to wystarczy.
Nie mogę jeszcze wrócić do domu.
Nie jestem gotowa.
Nie mogę ci obiecać, że będę cię kochać zawsze.
Kocham
cię teraz.
poniedziałek, 9 września 2013
Jesień i śliwki
Na zielona wyspe dotarla juz jesien, ostatnie dni byly naprawde chlodne i musialam przywitac moj welniany koc. Zawsze pierwsze dni jesieni sprawiaja ze odczuwam smutek, ale pewnie kazdy tak ma. Odganiam zly nastroj szukajac w pamieci pieknych, jesiennych obrazow. Wracam w myslach do Wroclawia sprzed roku. Przywital mnie cieplym sloncem, ktore wisialo ta nisko, ze prawie mozna bylo po nie siegnac.I las z szeregiem nagich juz drzew, pachnacy wilgocia, z dywanami lisci w ktorych mozna poszurac.
Jesien przynosi spokoj, to pora odpoczynku, wyciszenia. Lubie ja.
Ciacho juz znacie ze starego bloga, idealny deser na powitanie jesieni. Polecam.
Wykonanie:
Make, cukier i sol przesiewamy, dodajemy zimne maslo i mieszamy wszystko, tnac jakby maslo z maka. Nastepnie dodajemy jajka i ugniatamy energicznie ciasto. Formujemy kule, zawijamy w folie i wkladamy do lodowki na 30 minut.
Sliwki przecinamy na pol i drylujemy.
Kruszonke robimy wsypujac make i cukier do miski a nastepnie wcierajac w nie zimne maslo, tak by powstaly okruchy. Pozostawiamy chwile w lodowce.
Schlodzone ciasto rozwalkujemy z odrobina maki i wykladamy na blache.
Sliwki ukladamy na ciescie skorka do dolu lekko dociskajac.
Mozemy posypac calosc cynamonem jesli lubimy.
Na wierzch wysypujemy kruszonke.
Pieczemy okolo 40 minut w temperaturze 180 stopni az kruszonka sie przyrumieni.
Jesien przynosi spokoj, to pora odpoczynku, wyciszenia. Lubie ja.
Ciacho juz znacie ze starego bloga, idealny deser na powitanie jesieni. Polecam.
Skladniki:
300 gr maki
125 gr cukru
200 gr masla
25 gr cukru waniliowego
2 zoltka
Pol lyzeczki soli
Sliwki (ilosc wedle uznania)
Kruszonka:
100 gr maki
50 gr cukru
50 gr masla
Szczypta soli
Make, cukier i sol przesiewamy, dodajemy zimne maslo i mieszamy wszystko, tnac jakby maslo z maka. Nastepnie dodajemy jajka i ugniatamy energicznie ciasto. Formujemy kule, zawijamy w folie i wkladamy do lodowki na 30 minut.
Sliwki przecinamy na pol i drylujemy.
Kruszonke robimy wsypujac make i cukier do miski a nastepnie wcierajac w nie zimne maslo, tak by powstaly okruchy. Pozostawiamy chwile w lodowce.
Schlodzone ciasto rozwalkujemy z odrobina maki i wykladamy na blache.
Sliwki ukladamy na ciescie skorka do dolu lekko dociskajac.
Mozemy posypac calosc cynamonem jesli lubimy.
Na wierzch wysypujemy kruszonke.
Pieczemy okolo 40 minut w temperaturze 180 stopni az kruszonka sie przyrumieni.
niedziela, 8 września 2013
Randka nie w ciemno
Kiedy po dłuższym czasie powróciłam do świata singli i
randek - pierwsze, czego się nauczyłam to fakt, że owszem, z randkowaniem jest
jak z jazdą na rowerze, tego się nie zapomina, niemniej jednak przepisy drogowe
uległy sporym zmianom. Myślicie pewnie, że to trochę cyniczne i mało
romantyczne porównywać szukanie drugiej połówki
do jazdy na rowerze. Cóż, w wieku 30 lat doszłam do wniosku, że
dzisiejsze zasady randkowania są naprawdę dalekie od romantyzmu.
Wiadomo, że z wiekiem dużo trudniej nawiązuje się nowe
znajomości, między innymi
dlatego, że mamy ku temu mniej sposobności. Będąc na studiach, mamy mnóstwo sytuacji,
w których, dzięki którym możemy poznać kogoś interesującego. Jeśli nawet nie
mamy szczęścia i trafiamy do grupy, gdzie przeważają kobiety, to zawsze jest
szansa na zaprzyjaźnienie się z kimś z innej grupy, kierunku, itd. Do tego
wiadomo, że studia to przede wszystkim niekończące się imprezy, więc okazji
mamy naprawdę wiele. Jeśli jednak za bardzo skupimy się na imprezach, może się
zdarzyć tak, że studia owszem skończymy z dyplomem, ale nasz stan cywilny się
nie zmieni. Nic w tym oczywiście złego, przecież jesteśmy jeszcze młodzi, całe
życie stoi przed nami otworem. Za chwilę znajdziemy wymarzoną pracę, a - co za
tym idzie - w końcu wyjdziemy z rodzicielskiego portfela. Będziemy mogli
pozwolić sobie na wyjścia do klubów, teatrów, na wernisaże, koncerty, słowem -
bywać w miejscach, gdzie są ludzie. Ktoś, kto tak jak ja ma wrodzony talent do
nawiązywania znajomości, czuje się wśrod ludzi jak przysłowiowa ryba w wodzie.
Oczywiście nie mam złudzeń co do tego, że w pewnym wieku mamy mocno ograniczony wachlarz
potencjalnych kandydatów. Wszyscy fajni faceci są już dawno zajęci, więc można
liczyć albo na drugi sort, czyli tych, którzy mają za sobą rozwód - wtedy
należy pamiętać, aby zawczasu zbadać co było jego przyczyną. Bo jeśli wina leży
po stronie mężczyzny, to jest szansa, że za kilka lat znajdziemy się w tym
samym punkcie życia co teraz. Oczywiście jest i spore grono wiecznych kawalerów,
ale tacy zawsze sprawiają, że robię się podejrzliwa. Bo skoro facet ma 40 lat i
ciągle jest kawalerem, to być może ma problem z nawiązaniem stałych relacji, albo na przykład ma nadgorliwą
matkę, która nie dopuszcza do niego żadnych kobiet. Albo – och, my kobiety
potrafimy świetnie analizować, ale nie w tym rzecz. Oczywiście wykluczam z ogółu
zainteresowania nieopierzonych studentów albo starszych panów, a już na pewno
nie żonatych (patrz: w trakcie rozwodu, który nigdy nie nastąpi). To w żadnym
wieku nie jest dobry pomysł.
Więc jak już jasno ustaliłyśmy, czego możemy się spodziewać,
udajemy się z koleżanką do modnego wśród starszej młodzieży klubu, żeby
sprawdzić, jak nasze oczekiwania mają się do rzeczywistości . To w żadnym
wypadku nie jest tak, że wyruszamy na polowanie, nie ma przecież nic gorszego
niż dwie stojące obok siebie panny, lustrujace w milczeniu salę. To strasznie
desperackie. My po prostu wybieramy się do klubu, po to, żeby nadrobić plotki i
upajać się pysznymi koktailami. Niemniej jednak kobieta w żadnej sytuacji nie
wychodzi ze swojej roli uwodzicielki, to nasza natura, więc nawet pogrążone w
głębokiej dyskusji pamiętamy o trzepotaniu rzęs, kręceniu kosmyków włosów,
zabawie bizuterią i tych wszystkich znaczących gestach, które mamy opanowane do
perfekcji, a które doprowadzają mężczyzn do szaleństwa. I -jak widać w świecie
flirtu - to akurat się nie zmieniło. Co rusz łapiemy gdzieś zainteresowane
spojrzenia mężczyzn. Ale to wszystko. Normalnie na tym etapie musiałyśmy się
oganiać od kandydatów , a tu nic.. Ok, jesteśmy trochę starsze, ale myślę, że źle
nie jest. Jesteśmy atrakcyjne, inteligentne , niezależne, ale nie ma nawet
szansy, żeby to udowodnić, a ile można siedzieć i kręcic loka? Dobra, na tym
etapie czuję, że jestem częścią jakiejś gry i moja ciekawska reporterska natura
sprawia,że zapominam o sobotnich flirtach i muszę koniecznie zbadać, o co w tym
wszystkim chodzi.
Swoją misję rozpoczynam w palarni. Tak, palarnia nawet w zakładach pracy jest zawsze
miejscem, gdzie dzieje się najwięcej. To tu usłyszysz wszystkie gorące plotki,
nawiążesz stosowne znajomości lub ubijesz interes. Kto nie pali, jest poza
kręgiem wtajemniczonych i broń Boże nie zachęcam do nałogu, ale niestety tak po
prostu jest. Więc udaję się do palarni z
moja misją szpiegowską. Ledwie udaje mi się wyśledzić w mojej mikrotorebeczce
zapalniczkę, a na horyzoncie pojawia się przystojny brunet. Przez chwilę szpera
po kieszeniach, po czym zwraca się w moją stronę. (Acha, za to właśnie kocham
palarnie, że zawsze można poprosić o zapalniczkę i nie ma w tym absolutnie nic
podejrzanego.) Wykorzystuję sytuację i szybko nawiazuję kontakt. Po chwili
prowadzimy milą pogawędkę o wszystkim i o niczym. Ja - jak zwykle nie przestaję trajkotać, ale widzę, że
kolega jest trochę spięty. Za chwilę wszystko jest się wyjaśnia. Spięcie było
spowodowane zbliżającym się wyznaniem. Otóż kolega, między jednym dymkiem a
drugim wyrzuca szybko:” że jestem bardzo atrakcyjną kobietą”. O wow!, A to skad
tak nagle, tego się nie spodziewałam, ale uśmiecham się miło i dziękuję za komplement.
I kiedy myśle, że nic już mnie dziś nie zaskoczy, adorator gasi papierosa i
mówiąc: “ miło było cię poznać, dobrej nocy”-
żegna się i wychodzi. Stoję jeszcze chwilę zastanawiając się nad tym, co
przed chwilą miało miejsce i jedyny wniosek do jakiego dochodzę jest taki, że
potrzebuję więcej Martini.
Nazajutrz skoro świt, około 11tej (wiele kieliszków Martini bylo zangazowanych
w analizę sytuacji z poprzedniej nocy), dzwonię do dobrego znajomego, który
jest absolutnym królem randek i uczciwie przyznaje, że nie ma zamiaru ani
potrzeby ustatkowac się ani teraz ani nigdy. Szczęściarz ma 36 lat i dobre
geny, więc może sobie na to pozwolić. Umawiam się z nim na kawę, żeby wyjasnić,
a wlaściwie poznać nowe zasady randkowania, bo oczywistym jest, że wypadłam z
obiegu. Po krótkim streszczeniu minionej nocy zdradzam mu moją teorię: za dużo
mówię. Zawsze czułam, że moja otwartość i gadatliwość onieśmiela mężczyzn, ale może
to ich nawet przeraża? Okazuje się, że poniekąd tak, ale naprawdę mężczyzn w
dzisiejszych czasach onieśmiela (przeraża! Ten koleś był przerażony!) to, że
kobiety stały się bardzo silne, tę siłę wyczuwa się wszędzie. Jesteśmy
wykształcone, mamy zdanie na każdy temat, bywa nawet, że na tak zwane “męskie
tematy” również. Czasy się zmieniły i nie ma już tak jasnych podziałów na
zawody damskie i męskie. Do tego dobrze zarabiamy , nasza emocjonalość jest na wyższym poziomie. Stanowimy więc
pewnego rodzaju zagrożenie nierównego partnera do gry. No tak, w sumie mogłam
się tego domyślić, od dawna mówi się o tym, że mężczyzni stają się coraz
bardziej nie-męscy. Wszystkiemu winna soja! Ale co to znaczy, że jeśli chcę
znaleźć partnera, muszę nagle zafarbowac włosy na blond, chwalić się, że nie
czytam książek i podczas rozmowy chichotać jak pensjonarka, wszystko po to,
żeby mój rozmówca poczuł się męski i nie odczuł zagrożenia z mojej strony. Na
szczęście kolega wyjaśnia mi, że nie do końca o to chodzi. Muszę po prostu
znaleźć mężczyznę świadomego swojej męskości, który nie ma kompleksów, w
związku z czym nie czuje się zdominowany i onieśmielony. Ale gdzie takich
szukać? I tu okazuje się, że naprawdę nie mam pojęcia jakie zasady panują na
rynku w dzisiejszych czasach. Jak to możliwe, że nic na ten temat nie wiem?
Dużo czytam, staram się być na bieżąco z trendami, nawet czasem przeglądam blogi
o modzie, żeby się upewnić, że nie wyglądam jeszcze jak stara ciotka. Okazuje
się jednak, że - o ile w świecie mody zawsze można postawić na bezpieczną
klasykę - w świecie flirtu i randek trzeba być na bieżąco.
Dowiaduję się więc, że rzeczą obowiązkową jest posiadanie
konta na portalu randkowym. W sumie nie wiem czemu się dziwię, mam konto na
portalu społecznościowym, kulinarnym, artystycznym i na wielu innych,
zrozumiałe jest więc, że na portalu randkowym również powinnam mieć. Robię więc
szybki rekonesans, który z miliona portali powinnam wybrać. Okazuje się, że
wszystko zależy od tego, jaki mam status społeczny i kogo szukam. Bo jeśli
jestem wykształcona i zarabiam powyżej jakiejś tam granicy, to powinnam się
zarejestrować na portalu X dla ludzi zamożnych z tzw.wyższych sfer (fuj, ktoś w ogóle robi jeszcze takie
klasyfikacje?), a jeśli nie robię wielkiej kariery i żyję sobie może nie
skromnie, ale normalnie, to wtedy portal Y jest zdecydowanie bardziej wskazany.
O rety, to nie wygląda wcale ani fajnie, ani łatwo. Nie potrafię się
powstrzymać, żeby nie zapytać. A co, jeśli jestem wykształcona i bogata, a chcę
poznać normalnego, fajnego faceta, bez względu na to, jakie studia skonczył,
ile zarabia i czym się zajmuje? Odpowiedź kolegi jest krótka: z takimi wymaganiami
zostaniesz starą panną.
Po tej jakże pouczającej lekcji nie mogę przestać się zastanawiać
. Od kiedy stało się to takie skomplikowane? Czy już nawet miłość musi być
kalkulowana i planowana? Gdzie miejsce na romantyzm i zwykłe przeznaczenie?
Moja natura nie pozwala mi jednak na to, by krytykować coś ,czego do
końca nie sprawdziłam. Zatem po powrocie do domu odpalam komputer i rejestruję
się na portalu randkowym. Decyduję sie na ten dla “nadzianych” nie dlatego, że
szukam bogatego księcia, ale moja uczciwość tak mi nakazuje. Bo jeśli ktoś
marzy o biednym kopciuszku, nie chciałabym go rozczarować tylko dlatego,że
nakłamałam na teście. A test jest długi. Matura to nic w porównaiu z tym, co
mnie czeka przez następne 20 minut. Takiej autoanalizy nie przeszłam nawet u
psychiatry. Do tego muszę zdecydować,
kim ma być mój idealny partner. Wzrost, wykształcenie i religia to tylko
starter. Muszę wiedzieć, czy chcę spotkać romantyka, który lubi filmy przyrodnicze,
chodzi do kościoła i gra w golfa, czy może bardziej ekscentrycznego artystę,
który lubi filmy grozy i sieje grozę w sypialni. Punktów do wyboru jest tyle, że
zaczynam wierzyć, że gdy już w końcu przebrnę przez ten koszmarny test, to
pracownicy tego portalu, właśnie takiego
wymarzonego i dopasowanego partnera wyprodukują i prześlą mi go DHL-em.
Nic nie poradzę, że kojarzy mi się to jedynie z zakupami przez
internet. Dokladnie w ten sam sposób kupuję buty. Zaznaczam markę, rozmiar,
kolor i producenta, wybieram te, które mi się najbardziej podobają, płacę kartą
i ta daaam! Po 3 dniach mam je w domu. A jeśli nie bedą pasowały, zawsze mogę
odesłać. Czy w dzisiejszych czasach można już wszystko załatwić przez internet?
Robimy zakupy, kończymy studia, oglądamy filmy, rozmawiamy. A teraz jeszcze,
jeśli mamy ochotę, to możemy sobie
znaleźć męża.
Spróbowałam, bo potrzebowalam przekonać się do końca, że to
nie dla mnie. Poszłam na “kupioną” randkę. Było nawet poprawnie, ale czułam
się, jakbym grała kogoś innego, tak byłam skupiona na tym, żeby pamiętać, co
wypisałam na swoim profilu. Choć pisałam prawdę, to rzadko zdarza mi się aż
taki przegląd samej siebie. No i próbowałam sobie przypomnieć, co kolega tam
napisał, żeby to ewentualnie skonfrontowacć z rzeczywistością. Spotkanie było męczące
i nie zaistniała absolutnie żadna “chemia”. Myślę, że interview o pracę ma o
wiele więcej subtelności. Niemniej jednak to było bardzo pouczające
doświadczenie. Po powrocie do domu zalogowałam się jeszcze raz na swój profil,
po czym wcisnęłam klawisz delete.
Nie twierdzę,że szukanie miłości w ten sposób jest złe, ale
niestety - nie jest dla mnie. Uważam, że to dobra alternatywa, ale jeśli ma kompletnie
zastąpić tradycyjny sposób nawiązywania
znajomości, to ja się nie zgadzam. Może jestem staroświecka, naiwna, może
potrzebuję więcej czasu, żeby się
przyzwyczaić do zmian. Jestem jak najbardziej za postępem cywilizacji. Ale
zdecydowanie mówiąc o tym, mam na myśli na przyklad postęp medycyny w
wynalezieniu lekarstwa na raka. Przeciw pewnym
zmianom ciągle się buntuję. Jedną z nich jest zamiana książek na
audiobooki, a drugą - randki przez internet.
sobota, 7 września 2013
Burren Perfumery
„Brakuje tutaj drzew, żeby człowieka powiesić, brakuje tutaj wody żeby człowieka utopić, brakuje tutaj ziemi żeby człowieka pochować”
Tak to miejsce okreslil kiedys adiutant zdobywcy Irlandii Olivera Cromwella. Od tamtej pory duzo sie zmienilo, ale krajobraz pozostal niezmienny. Ogromny plaskowyz zlozony z ilastych lupkow i wapieni tworzy iscie ksiezycowy widok. I choc panuje tu bardzo surowy klimt, Park Narodowy Burren stal sie domem dla wielu gatunkow motyli i ptakow. Ale tym z czego slynie park, jest unikatowa flora, od roslin arktycznych po kwiaty strefy tropikalnej. Burren jest miejscem wyjatkowym i choc nie ma tu zadnego transportu publicznego, co roku przyciaga miliony turystow. Ludzie od lat przyjezdzaja w to niezwykle miejsce w poszukiwaniu spokoju i odpoczynku.
W samym sercu Burren, miedzy skalami 17 lat temu znalazla swoje miejsce brytyjka Sadie Chowen. Postanowila ze tu wsrod dziekiej roslinnosci parku, zalozy ogrod ziolowy. Takie wlasnie byly poczatki swietnie dzis prosperujacej Burren Perfumery. Wszystkie kosmetyki produkowane w malym, przyogrodowym labolatorium sa pochodzenia naturalnego i wytwarzane wedlug tradycyjnej technologii. Perfumy, balsamy, mydla, swiece, olejki, wszystko to na bazie ekstraktow z ziol i kwiatow rosnacych w okolicy.
Obok perfumerii znajduje sie rowniez mala herbaciarnia, gdzie mozna skosztowac pyszne domowe ciasta, zupy oraz sprobowac slynnej herbaty ze swiezych ziol, ktore Sadie zrywa codziennie w swoim ogrodzie.
To miejsce jest magiczne, czuje sie tam pasje, milosc i spokoj.Idealne miejsce na ucieczke od miastowego zgielku.
Ćma
Jak cma
glodna swiatla lecialam na oslep nie zwarzajac na konsekwencje.
Popalilam
skrzydla i runelam na ziemie.
Nie umarlam.
Zyje i
czolgam sie jeczac z bolu.
Kaleka,
troche obolala, moze nawet brzydka.
Nie poddaje
sie.
Czekam az
skrzydla odrosna wraz z nowa sila.
Polece znowu
i bede szukac swiatla.
Taka moja
natura.
Wierze, ze to ktore teraz znajde,
Bedzie bezpieczne.
piątek, 6 września 2013
...
Mozesz
trzymac mnie za reke,
Ale jesli nie rozumiesz dlaczego placze,
Po prostu
odejdz.
Nie potrafie
pogodzic sie z tym co mnie otacza
Jesli
jestesmy tylko po to zeby bylo nam dobrze,
To wole juz
jutro sie nie obudzic.
Kazdy ma swoj
czas tutaj,
Ktory
powinien wykorzystac.
A ja chce
siedziec na drzewie pelnym czeresni,
I nie
zastanawiac sie dluzej nad ich smakiem.
Bo jezeli
obiecales mi ze beda slodkie,
Takie wlasnie
dla mnie beda.
Trufle
Trufle to kwintesencja czekoladowosci. Gorzkie, aksamitne,
wytworne. Prostota formy i wykwitnosc smaku, za to wlasnie je
uwielbiam. Nie ma wedlug mnie bardziej zmyslowego deseru.A w polaczeniu z chilli , tworzy afrodyzjak, ktory rozgrzewa zarowno cialo, jak i zmysly.
Skladniki:
200 gr gorzkiej czekolady (zawartosc kakao 70% )
160 ml gestej, slodkiej smietanki
20 gr masla
1 lyzeczka platkow chilli
Gorzkie kakao w proszku do obtaczania
Wykonanie:
Czekolade lamiemy na kawalki i wrzucamy do garnka. Mozemy
postawic garnek na parze lub na bardzo malym ogniu, mieszajac caly czas az
czekolada calkowicie sie rozpusci. Nastepnie dodajemy maslo i czekamy az sie
polaczy.
Zestawiamy garnek z ognia i dodajemy powoli smietanke ciagle
mieszajac. Na koniec dodajemy platki chilli.
Mase wstawiamy do lodowki na okolo godzine az stezeje.
Schlodzona mase nabieramy mala lyzeczka i formujemy kulki.
Nastepnie obtaczamy je w kakao.
Gotowe pozostawiamy w lodowce na minimum godzine.
Zawod: Matka
Mam pełną świadomość, że w dzisiejszych
czasach rezygnacja z pracy zawodowej i zajęcie się wychowywaniem dziecka, wciąż
traktowane jest jako przywilej. Niejednokrotnie pytana o to, czym się zajmuję,
kiedy odpowiadam, że jestem matką i pracuję w domu, spotykam się z pełną
zazdrości reakcją koleżanek pracujących w zawodzie. Na początku strasznie mnie
to irytowało i od razu czułam potrzebę wyprowadzenia rozmówcy z błędu. Dziś już
odpuszczam. Niespełna trzy lata temu, pracując w biurze od 9 do 17, miałam
dokładnie identyczny, zafałszowany obraz. Teraz, jeśli ktoś zadaje mi pytanie,
czym się zajmuję, odpowiadam krótko: jestem żonglerką. Pracuję w cyrku. O tak,
tak - od trzech lat mój dom przypomina cyrk. A ja gram w nim główną rolę. Nie
ma na świecie żadnego poradnika, który jest nas w stanie przygotować do roli
matki. Media skutecznie karmią nas słodkimi obrazkami uśmiechnietej, zadbanej
mamy, trzymajacej w ramionach swojego ślicznego, różowego bobaska. A
holywoodzkie produkcje posuwają się jeszcze dalej, pokazując kobiety na
porodówce z nienaruszonym makijażem i włosami rodem z Aniołków Charliego. Cóż, taki obraz rzeczy chcemy widzieć i nawet
jeśli któraś z koleżanek-mam szczerze dzieli się z nami swoimi doświadczeniami,
skrupulatnie wypieramy je ze świadomości.
Bo przecież wierzymy, że nasza ciąża będzie inna, łatwa, poród
bezbolesny, a macierzyństwo sprawi, że nasze życie w końcu nabierze sensu.
Takie podejście jest naturalne i bardzo wskazane. Gdyby ktoś mógł na kilka
godzin wsadzić nas do symulatora i pokazać, czym w rzeczywistości jest ciąża i
macierzyństwo, z całym pakietem emocji jakie temu towarzyszą, myślę, że
przyrost naturalny spadłby drastycznie.
Jestem samotną matką. To określenie nigdy
nie przestanie mnie bawić i nie mam wątpliwości, że wymyślił je ktoś, kto nie
miał dzieci. Tak, wychowuję dziecko sama, ale mając na względzie fakt, że od
trzech lat na każdym kroku śledzi mnie mój mały ochroniarz, raczej trudno mówić
o samotności. Bycie matką to nie dwumiesięczny staż, to praca w pełnym wymiarze
godzin, bez przerwy na lunch i umowa na czas nieokreślony. Wakacje? Nie, nie,
teraz to są wczasy rodzinne, co w rzeczywistości jest tą samą orką, tylko w
piękniejszych okolicznościach przyrody. Wszyscy mamy świadomość, że dziecko
zmieni nasze życie, tylko nie zdajemy sobie sprawy jak bardzo. Zmienia się
absolutnie wszystko, priorytety, potrzeby, marzenia, sposób myślenia i
postrzegania świata. Nagle uświadamiasz sobie, że dwie godziny nieprzerwanego
snu, to jak wygrana na loterii; słowo ”nuda” na stałe zostało usunięte z
twojego słownika, potrafisz prowadzić 10-minutową rozmowę na temat niemowlęcych
kupek, a samotna wizyta w toalecie to juz prawdziwy urlop. Kim jest matka? Jest
przede wszystkim przyjacielem i opiekunem. Jest również pielęgniarką, kucharką,
praczką, sprzątaczką, szoferem, nauczycielem i wojowniczka. A w przypadku mam w
pakiecie bez taty, są również ojcem, drwalem, malarzem, elektrykiem i maszyną
do robienia pieniędzy. A jeśli masz jeszcze siłę i ambicję pracować zawodowo,
musisz stanąć przed wyborem: praca czy sen, bo twoja zmiana zaczyna sie wtedy,
gdy dziecko zamyka oczy.
Matka jest żonglerką. Żongluje czasem i
emocjami. Opanowałyśmy do perfekcji sztukę operowania pięcioma piłeczkami
naraz. Matka nie prasuje, matka obmyśla strategię. Nasze głowy są jak
komputery, których zawartość dysku i prędkość procesora są nieograniczone. I
nigdy nie jesteśmy w stanie spoczynku. Bo nawet jeśli uda nam się “opchnąć”
gdzieś na chwilę swoją pociechę, nie jesteśmy zwolnione od odpowiedzialności.
Kobiety-matki są najlepszymi strategami i myślę, że nasze doświadczenie i
umiejętności są absolutnie niedoceniane. Kobieta - stając się matką -
uświadamia sobie, jak wielką siłę posiada i jak wiele jest w stanie znieść. A
granice naszej wytrzymałości są nieokreślone i ciągle przesuwane o kolejny
kilometr. Kiedy po dziewięciu miesiącach w roli inkubatora, przychodzi na świat
twój potomek, wychodzisz na front. I nikt nie może ci obiecać, że wyjdziesz z
tej walki bez szwanku. Ale nagroda jest tak cenna, że nie da się tego opisać.
To dotyk, zapach, uśmiech i bezgraniczna miłość. To dostaje w nagrodę każda
matka. Czy warto? Oczywiście. Bycie matką to najpiękniejszy zawód na świecie.
To ciężka praca i warto mówić o tym otwarcie. Kobieta-matka to człowiek, który
- jak każdy inny - ma swoje emocje, słabości, ma gorsze dni i bywa bezsilny.
Czasem krzyczy, czasem płacze, często nie zna odpowiedzi na pytanie: dlaczego?
Ale nigdy się nie poddaje.
Subskrybuj:
Posty (Atom)